Sen mój monastyczny

Okropne jest uczucie, gdy zasypiając o 3 nad ranem, człowiek wie, ze musi tak, czy inaczej zwlec się o 7.10 najpóźniej. Bo się już kilka razy zaspało, a więcej możliwości nie ma. Sen wówczas jest niespokojny. I pewnie dlatego śnił mi się dziwny koszmar (cóż innego mogłoby mi się śnić po przeczytaniu jednej z przedostatnich scen w „Widmach w mieście Breslau”: sceny przesłuchania w prosektorium?)

Śniło mi się, że jestem nowicjuszem w klasztorze. Klasztor był dziwny: koedukacyjny (zresztą nie przypominam sobie, by reguła panująca w tym przybytku ograniczała w jakikolwiek sposób kontakty między płciami. Akurat tego nie regulowała). Klasztor, a może to było opactwo: stu nowicjuszy, liczny zastęp mnichów, miał swoją przełożoną. Ksieni była kobietą starszą, wyrażająca się powoli i wielce zasłużoną. Za zasługi dla życia monastycznego dostała nawet medal św. Bonawentury. (Ile szczegółów może pomieścić się w takim śnie). Jednocześnie była osobą surową, zarówno dla nowicjuszy (i nowicjuszek), jak i mnichów (i mniszek).
Reguła była dość surowa. Wstawanie co dzień na ósmą może nie było szczytem poświęcenia. Podobnie jak noszenia, zamiast habitu, swego nazwiska na szyi (mnisi poznawali nasze nazwiska, dzięki księgom dostęnym tylko dla nich). Istotą reguły była kontrola: kontrola serc, umysłów, ba korespondencji. Nowicjusz miał być przykładnie ułożony. Miał być posłuszny i wierny. Przede wszystkim miał czuć, ze klasztor jest dla niego wszystkim, że zastępuje mu okrutny świat. Dodatkowo, nowicjusze mieli porównywać siebie, dzielić się na lepszych i gorszych, a przez to coraz bardziej szukać ucieczki w posłuszeństwie regule.
Męczyłem się. Wiedziałem, że sam wybrałem klasztor, że nie mogę poddać się i uciec, ale męczyłem się. Gadaniną o naszym wybraniu, o wielkości klasztoru, o idei wiecznego posłuszeństwa. Męczyłem się. Inni nowicjusze byli obok, niektórych polubiłem bardziej, innych mniej (nie wiedziałem do tej nocy, że przez sen można kogoś lubić albo nie lubić). Z niektórymi wcale nie rozmawiałem. Siedziałem w oddaleniu i patrzyłem na dom, który sobie wybrałem. I ogarnął mnie lęk.
Że nie potrafię z nimi pójść przez połoninę (nie chcieliby chyba tego), że nie potrafię na serio i szczerze rozmawiać z nimi o „seksie i religii” tak jak w te wieczory na poddaszu chmieleńskiego domu. Nie potrafię. I nie ucieknę. I miałem dość…

Zadzwonił budzik. Drzemka. Jedna. Druga. Strach, że zaśpię. Mróz na dworze. Tramwaj. Psi mocz na śniegu. Gazeciarz przemarznięty znikł ze swego miejsca. Otwieram drzwi. Bratu furtianowi mówię „Dzień dobry”…

Dodaj komentarz