Idziemy, żeby wrócić z Tamtu do Tutam (tak to mniej więcej wygląda w mojej osobistej geografii). Walizka stuka, bo jest na kółeczkach. Dlatego też pieski (na Saskiej Kępie są miliony piesków, w większości przez zapobiegliwe staruszki ubranych w sweterki wełniane) szczekają, ludzie patrzą z politowaniem, a ja stukotam stuk stuk w kierunku tramwaju, potem instytutu, drugiego tramwaju, dworca (na marginesie dworzec w Tutam pachnie cudnie drożdżami z Polmosu, czego nie da się powiedzieć o dworcu w Tamtu, który cuchnie nędzą).
A jak już się wsiada do zatłoczonego tramwaju to należy zrobić tak (dedykuję ten przepis wąsatemu panu z 9 o 7.33, który wie jak to robić): stajemy krok od zatłoczonego pierwszego schodka, rozbiegamy się i nasz stopa trafia już w miękką powierzchnię stóp na rzeczonym pierwszym schodku, w związku z czym nasza pierwsza stopa uzyskuje już Lebensraum. Jednocześnie z ruchem stopy, wyciągamy rękę, by jednym chwytem chwycić uchwyt, kawałek drzwi, kasownik, albo cokolwiek trwałego w tramwaju. Połączone ruchy stopy i ręki powodują, że nasz korpus przygniata osobnika stojącego na pierwszym schodku, który przed momentem przesunął swoje stopy. W odruchu paniki osobnik taki stara się wejść na drugi stopień. Jest to triumf naszej siły woli: nasza druga stopa ląduje na schodku (pierwszym, a u zaawansowanych: drugim). Jedyny problem może wiązać się z postrzeganiem naszej osoby: ludzie myślą, że to jakiś cham i burak (tak właśnie pomyślałem o panu z wąsikiem z 9 o 7.33).
A dzień z powodu bezsenności zaspany.
Zaspane rano.
Kawa.
Zaspane przedpołudnie.
Zaspane popołudnie.
Kawa.
Zaspany wieczór.
Symetria jakaś w tym panuje. A dwie kawy to już dawka niezdrowa.
To teraz Tutam.
Karaiby płaczą cichutko pod bananowacami. A ja czytam o końcu świata. Na szczęście tylko w Breslau (fakt faktem świat się tam skończył w 1945). Warto.
